ten blog jest dla mnie :) żebym pamiętała

niedługo tu wrócę

http://wojciechlazarowicz.natemat.pl/14241,jak-biegac-kiedy-jest-sie-grubasem


Nie jestem lekarzem, trenerem, ani sportowcem, ale myślę, że moje osobiste doświadczenie grubasa, który zaczął biegać ważąc 115 kg, może się komuś przydać.

Zacząłem biegać, choć mi to odradzano. Sam Przemysław Babiarz – znawca i maratończyk zniechęcał mnie, bym zaczął biegać ważąc 115 kg. Nie posłuchałem i biegając z górą rok nie doznałem absolutnie żadnej kontuzji. Nie jestem lekarzem, trenerem, ani sportowcem, ale myślę, że moje osobiste doświadczenie grubasa, który zaczął biegać, może się komuś przydać.


Kwestia pierwsza, to jest sceptycyzm lekarzy i znawców, którzy zalecają, by schudnąć zanim się zacznie biegać. Z pewnością dla naszych stawów i ścięgien lepiej jest, gdy biegamy ważąc mniej, ale... czy naprawdę zdrowiej jest czekać - latami tyjąc, czy podjąć to arcyniezdrowe wyzwanie biegania. Ja uznałem, że spośród różnych niezdrowych rzeczy, których się dopuszczam, bieganie nie jest najgorsze. ...A w każdym razie lepsze, niż siedzenie na fotelu.

Kwestia druga, zakup sprzętu. Dominuje pogląd rozpowszechniany przez tych szakali z koncernów i sieci handlowych, że na butach oszczędzać nie wolno. Otumaniony tą propagandą wybrałem się do specjalistycznego sklepu, gdzie poddano moje stopy oględzinom z wykorzystaniem maszyny robiącej „ping”, a mnie samego zmuszono do marszobiegów na bieżni. Potem nastąpiło konsylium kilku speców, którzy marszcząc brwi wymieniali pomiędzy sobą uwagi w nieznanym mi bełkotliwym języku. Na końcu zaproponowano mi buty za bagatela: 580 zł. Będąc z natury szczerym wyjawiłem temu szacownemu gronu, że jestem ojcem trojga dzieci, i kwota taka jest poza moimi możliwościami. Sapiąc i wznosząc oczy ku niebu wynaleziono parę butów, które „w ostateczności mogły by być”. Ten zgniły kompromis wyceniono na 450 zł. Dalszą dyskusję ucięto kategorycznym stwierdzeniem, że bieganie w czymkolwiek tańszym jest absolutnym szaleństwem.
...I wtedy właśnie pomyślałem sobie, że ktoś tu ze mnie robi wała w śmietanie. Przecież kolejne pokolenia biegaczy maratońskich, poprzedzające marketingowy sukces akcesoriów do joggingu, musiały biegać pomimo braku nowoczesnych butów. Sam Emil Zatopek - najwybitniejszy chyba biegacz i maratończyk - biegał w obuwiu przypominającym juniorki. Nie miał zapewne pojęcia o pronacji i supinacji, a historia nie wspomina, by skręcał się w boleściach po przebiegnięciu któregokolwiek z maratonów. Przecież my - jako gatunek Homo Sapiens - biegamy od milionów lat, czyli znacznie wcześniej, niż powstały koncerny Nike, czy Adidas. Dlaczego więc pomysł, by biegać bez super, ultra, specjalistycznych butów po kilka stów za parę ma być szaleństwem?
Odpowiedzi doszukałem się między innymi w książce „Urodzeni Biegacze” autorstwa Christophera McDougalla. Nie będę streszczać trzystu stron, ale podzielę się konkluzją, jaka z nich jasno wynika: należy biegać tak, jakby się biegało na bosaka, a nic strasznego nam się nie wydarzy. W praktyce wygląda to tak: biegając w usztywniających, wzmacniających i amortyzujących butach stawiamy nogi inaczej, niż biegając boso. I to właśnie jest przyczyną naszych licznych kontuzji, bo odchodzimy od pewnej normy fizjologicznej, którą przewidziała dla nas natura. Nie wchodząc w dyskurs ideologiczny, radzę pobiegać trochę na bosaka po trawie, a potem w nowoczesnych butach biegowych. Od razu zauważymy, że biegając boso ostrożniej stawiamy stopy, a lądujemy na przedniej części stopy, nie zaś na pięcie. W butach biegowych, dzięki przeklętej amortyzacji, pozwalamy sobie nonszalancko lądować na piętach, przez co znacznie bardziej obciążamy stawy i kości. Konkluzja: najważniejsze nie są buty, ale sposób biegania! Musimy biegać ostrożnie, delikatnie starając się jakby wyczuć podłoże. Spróbujmy biegać tak, jakbyśmy biegli boso, a anatomiczna budowa stopy okaże się znacznie bardziej wydolna, niż buty specjalistyczne budowane wg filozofii wzmacniania, odciążania, asekurowanie i amortyzowania stopy.
Zapewne moje zdawkowe wyjaśnienia nie są dość przekonywujące, ale zachęcam, by poczytać odrobinę o filozofii obuwia minimalistycznego. Ja tylko dodam, że porzuciwszy towarzystwo tych kpiarzy za sklepu specjalistycznego dla biegaczy udałem się do supermarketu. Tam kupiłem najtańsze buty do biegania, jakie byłem w stanie znaleźć. Biegam w tych butach już ponad rok (średnio 40 km tygodniowo). Przez ten rok z górą nie przydarzyła mi się żadna kontuzja, nie odczuwałem choćby najmniejszych bóli. Rezultat niezły chyba, jak na faceta ważącego początkowo 115 kg.

Jeszcze jedna niebagatelna kwestia: wstyd. Kiedy jesteśmy grubasami ćwiczymy całe życie dostojeństwo gestów, powściągliwość ruchów. Wszystko to po to, by sadło się na nas nie trzęsło. Teraz zaś mamy w miejscu publicznym, odziani jedynie w luźne trykoty sportowe, podskakiwać i tym samym pozwolić, by nasza monumentalna postura ukazała się tym, czym jest: podskakującą górą tłuszczu. Jakby tego nie było dość, w parkach i na ścieżkach wymijać nas wciąż będą te gibkie, wyćwiczone sukinsyny. Czuć się będziemy jak kierowca skorodowanego poloneza na autostradzie w okolicach Monachium. Nie piszę tego jedynie do śmiechu. Każdy chyba grubas, a ja w każdym razie na pewno, jest dość wrażliwy na punkcie swej powierzchowności. Nie po to kupujemy luźne ubrania i latami z wytrwałością strategów NATO doskonalimy techniki kamuflażu, by teraz sapiąc i pocąc ukazywać wszystkim swoją otyłość na tle szczupłych zazwyczaj biegaczy. Pamiętam jak biegając po Skaryszaku resztkami cierpliwości znosiłem wesołe komentarze młodzieży obserwującej moje człapanie. Te bezczelne wyrostki, pijące alkohol w towarzystwie mieszanym, wesoło machały mi rękami, pokazując na palcach ile już kółek przebiegłem. Oparłem się pokusie, by któremu dać po pysku, bo przestawiłem się na masochizm. Napawałem się swą hańbą, by ten piekący ból upokorzenia hartował mą wolę: im boleśniej odczuwałem swą otyłość, tym chętniej biegałem.

Kwestia samego biegania jest dość prosta. Trzeba po prostu biegać. JAKKOLWIEK. Albo wyznaczać sobie cele, albo nie. Robić pauzy na spacerowanie, albo nie. Biegać codziennie, albo co drugi dzień. Rano albo wieczór. Wszelkie wątpliwości rozstrzygać wedle swej woli, a rady przyjaciół i rodziny mieć głęboko w dupie. Rzecz bowiem polega na tym, że nawet bieganie najbardziej nieefektywne, niefachowe jest lepsze od braku biegania. Biegajmy więc dokładnie tak, jak nam samym jest wygodnie, bo przejmowanie się wskazówkami może wywrzeć skutek odwrotny do zamierzonego. Dajmy na to, że jakiś mądrala zaleca biegać rano na czczo, a my lubimy wieczorem; albo usłyszymy, że najlepiej zmieniać tempo biegu, a my wolelibyśmy biegać w równym tempie. Spokojnie, na olimpiadę do Londynu i tak nas już nie zakwalifikują. Lepiej olejmy to wszystko i biegajmy tak, jak nam jest najwygodniej.

Jest jeszcze wiele cennych rad, które mógłbym udzielić, ale właśnie przed chwilą napisałem, żeby nie przejmować się żadnymi radami. Tego Wam wszystkim życzę i zakończę nieco sentymentalnie. Tak jak każdy chyba grubas, zacząłem biegać, by schudnąć. Nienawidziłem biegania, a niemal każdy wysiłek fizyczny kojarzył mi się z bólem. Dziś jestem lżejszy o blisko 20 kg, a bieganie pokochałem. ...I wiem, że nie biegam już po to, żeby schudnąć, ale chudnę, by lepiej biegać!